Im dalej od wojny tym lepiej znamy historię wysiedlenia lub przesiedlenia (jak mówi historiografia polska) lub wypędzania (jak piszą Niemcy) Niemców z dzisiejszych naszych Ziem Zyskanych, jak pisze o nich Zbigniew Rokita. Już nie tylko z rozpraw naukowych i dokumentów osobistych (dzienników, pamiętników, wspomnień), ale i osnutej na tym epizodzie historii beletrystyki.
Ale niewiele lub zgoła nic nam nie wiadomo, jak to wyglądało po wojnie w Czechosłowacji. Ogólnie wiadomo, że odniemczanie dawnego terenu zamieszkałego w większości przez Niemców przebiegło dość bezwzględnie i dokładnie.
Autorka, czeska pisarka Katerina Tućkova, bohaterką powieści uczyniła Gertę Schnirch, dziewczynę żyjącą w Brnie w rodzinie mieszanej, jakich zresztą w tym mieście było wiele. Matka była Czeszką i kultywowała czesko-morawską tradycję, zaś ojciec Niemcem, pod którego wpływem był jej brat. Różnica postaw uwyraźniła się w czasie wojny, podczas której matka Gerty zmarła, ojciec, którego dziewczyna wręcz nienawidziła, gdzieś w zawierusze wojennej przepadł, a brat poszedł na front.
A po upadku Niemiec zaczęło się wypędzanie Niemców. A właściwie Niemek, ich dzieci i starszyzny, bo mężczyźni w sile wieku albo zginęli, albo trafili do sowieckiej niewoli. W Brnie to wypędzenie przybrało postać podobną do opisywanych już wojennych marszów śmierci, jak w przypadku zmuszonych do opuszczenia Breslau jej mieszkańców, (też właściwie głównie mieszkanek z dziećmi). Spotkało to też Gertę, która pod koniec wojny została matką. Setki wypędzonych zmarło z braku sił, jedzenia i picia pędzona z użyciem broni przez milicję, która nie wahała się jej użyć, jak nie posługując się kolbę, to strzałami, ale i cywilnych Czechów, uzbrojonych w kije i łopaty. Był wśród nich stróż z kamienicy, gdzie rodzina Schnirchów mieszkała, a Gerta bezskutecznie próbowała prosić, żeby zgłosił, że jest córką Niemca i Czeszki.
Większość wypędzonych trafiła do nieodległego od Brna obozu koncentracyjnego, gdzie też szalała śmierć.
Gertę wraz z kilko innymi młodymi Czeszkami uratowały ich maleństwa. Trafiły do bogatego gospodarza, gdzie od świtu do nocy pracowały w polu za samą tylko strawę, a dziećmi zajęła się matka gospodarza. We trzy spały na jednej pryczy.
W końcu dzięki znajomego sprzed wojny młodego człowieka, który dostał się do władz Brna, wróciła z dzieckiem do swego miasta. Dopóki miała - przez dwa lata - opiekę tego urzędnika odżywała, zwłaszcza, że była wraz córką zaopatrywana w żywność. A potem już żyła jako obywatelka drugiej kategorii. Jako Niemka wykonywać mogła tylko pracę fizyczną i to za stawkę specjalnie określoną dla Niemców. I taką też dostała emeryturę.
Przy życiu trzymała ją tylko konieczność zapewnienia życia dziecku i przyjęła postawę, że na nic nie ma prawa liczyć.
Wszystko to rzucone na tło rządzonej przez komunistów Czechosłowacji, w której za każdy przejaw krytycyzmu wobec władz szło się do najniżej wynagradzanych i często uciążliwych prac. Spotkało to też jej chwilowego opiekuna, który uparł się, że napisze raport o marszu śmierci zgodnie z prawdą.
Trudno tu opowiedzieć całą historię, łącznie z ostatnimi dniami życia bohaterki.
To trzeba przeczytać
Blog Stefana Kubowa
sobota, 6 lipca 2024
Wypędzenie po czesku
środa, 29 maja 2024
Darek
Mieszkaliśmy z Darkiem w akademikach uniwersyteckich przez wszystkie lata studiów. Przyjechał do Wrocławia na studia z Łodzi, gdzie ukończył dwuletnie studium bibliotekarskie i był przewodnikiem miejskim. Przeżywał jeszcze traumę po śmierci młodszego brata, zamordowanego w Jarocinie, gdzie uczył się w Technikum Leśnym. W miarę jak zaczął wracać do równowagi ujawniał się jego charakter, równego kolegi, skłonnego do żartów i robienia kolegom kawałów. Początkowo upatrzył sobie zwłaszcza mnie. I robił to dotąd, dokąd nie zareagowałem obojętnością. Wtedy powiedział, po co to. Mianowicie żebym nie traktował siebie nazbyt poważnie i wyzbył się kompleksu prowincjusza. Pomogło i jestem mu za to wdzięczny. W ogóle lista dowcipów robionych przez niego lub z jego poduszczenia jest długa. Może kiedyś o nich jeszcze opowiem, bo wiele było dość oryginalnych.
Od pierwszego dnia zachwycił się Wrocławiem. W czasie jakiejś rozmowy powiedział, że gdyby ziejącymi wtedy pustkami okolicami wzdłuż ul. Powstańców Śląskich zapełnić śródmieściem Krakowa okolonym Plantami, Wrocław byłby najpiękniejszym miastem w Europie. No cóż, nie jeździło się wtedy do Włoch czy Hiszpanii... Niemal z marszu zapisał się na kurs dla przewodników po Wrocławiu i chyba po roku zostały mu tylko zajęcia praktyczne, czyli oprowadzanie po mieście. My, koledzy z pokoju stanowiliśmy dlań grupę turystów. Co parę dni zabierał nas na wycieczkę. Oprowadzał ze znawstwem i dowcipem. Do dziś utrwaliły mi się zwłaszcza nazwy patronów kościołów i świątyń innych wyznań. Czym kilka lat później zaimponowałem mamie i treściowej.
Wrocławiem interesował się do końca życia. Zamieszczał artykuły i wzmianki w lokalnej prasie, polemizował z innymi autorami, a gdy pojawiły się media społecznościowe pisał o Wrocławiu na swoim profilu w Facebooku.
Studiowanie przychodziło mu z łatwością, dzięki czemu w porę zaliczał wszystkie przedmioty i zdawał egzaminy. Ale i tu ujawniała się jego zdolność do żartów. Przygotowywał szczegółowe pytania i odpowiedzi, którymi przerzucaliśmy na tzw. giełdzie, czyli pod drzwiami pokoju, w którym odbywały się egzaminy. Reakcją był ni to podziw, ni przestrach koleżanek wyrażający się okrzykami typu "Ale oni są obryci!". Ale wychodziliśmy z egzaminów z ocenami średnimi lub nieco więcej niż średnimi.
Po studiach zatrudnił się wraz z całą grupą koleżanek i jednego kolegi z roku w Bibliotece Politechniki Wrocławskiej, która chętnie zatrudniała absolwentów bibliotekoznawstwa. Ożenił się wtedy z naszą koleżanką z roku, ja zaś z koleżanką studiującą o rok niżej. Był świadkiem naszego kościelnego ślubu. Spotykaliśmy się wtedy dość regularnie. Ostatni raz w pełnym składzie spotkaliśmy się późnym latem 1974 r. Wspólnie oglądaliśmy pamiętny mecz Polski z Argentyną podczas Mundialu w Niemczech, zakończony dla Polski zdobyciem srebrnego medalu. Małżeństwo jednak nie przetrwało. Oboje zresztą niebawem wstąpiło w nowe związki. Drugie małżeństwo okazało się szczęśliwe i trwałe. Nie miałem okazji poznać drugiej żony Darka, ale mówił o tym swoim małżeństwie nie ukrywając satysfakcji. Sprawdziło się ono także w ostatnich latach, gdy Darka dotknęła, jak się okazało nieuleczalna choroba.
Kiedy przy jakiejś okazji spotkaliśmy się kilka lat później, Darek z entuzjazmem opowiadał o swojej nowej pracy w utworzonym w 1974 r. przedsiębiorstwie POSTEOR, zajmującym się wdrażaniem postępu technicznego. Zajmował się tam informacją naukową i widać było, że to było coś dla niego, bo dawało mu poczucie pracy nad czymś nowatorskim. A gdy znów spotkaliśmy się po kilku latach, chyba podczas spotkania koleżeńskiego w ćwierćwiecze ukończenia studiów, Darek pracował w energetyce, co sprawiało dość wędrowny tryb życia. Chwalił się swoim synem, że ukończył dobre liceum, potem, że studiuje, a potem, że ma ciekawą pracę z granicą i wiele podróżuje.
Spotykaliśmy się podczas kolejnych spotkań, a potem częściej gdyśmy obaj przeszli na emeryturę, choć obaj nie od razu całkiem. Darek prowadził jeszcze firmę zajmującą się pośrednictwem pracy. Zdarzało się, że nasze rozmowy przerywały telefony - ktoś poszukiwał pracy, ktoś informował, że już ukończył kurs kwalifikacyjny, a ktoś inny dziękował za pomoc w znalezieniu pracy.
Wtedy poznałem trochę innego Darka: refleksyjnego, więcej słuchającego innych niż opowiadającego o sobie, zadającego dociekliwe pytania. Chyba podczas naszego ostatniego spotkania powiedziałem mu wprost, że jest mądrym człowiekiem, z którym rozmowa daje dużą satysfakcję.
Potem już tylko telefonicznie dzieliliśmy się uwagami o tym, co się wokół nas dzieje, wciąż bowiem interesowały go sprawy naszego miasta, co się dzieje w świecie. Mówił, że ma trudności z chodzeniem, więc już raczej trudno będzie się spotkać. Dwa lata temu opowiedział, że dopadł go rak podniebienia i przysłał zdjęcie Darka, jakiego nie znałem - szczupłego, starszego pana, siedzącego przy torcie urodzinowym. Stuknęło mu 75 lat. Bo zawsze był dosyć okrągły. Raz opowiedział mi, że syn przez cały dzień obwoził go po miejscach, które darzył sentymentem. Obiecywał sobie, że latem następnego roku usiądziemy sobie w ogrodzie w jego posesji i długo porozmawiamy. Ale rak zaatakował tym razem gardło. Kiedy zadzwoniłem do niego jesieni zeszłego roku, już niewiele zrozumiałem z tego, co był w stanie wydobyć z siebie przez zaatakowaną krtań. Potem jeszcze kilka razy próbowałem się dodzwonić. Telefon był czynny, ale głuchy. To nie zwiastowało niczego dobrego.
I oto dziś dowiaduję się, że Darek Niszewski, mój bliski, a przez lata wręcz serdeczny kolega, zmarł przeżywszy 77 lat, właściwie niespełna 78.
We wtorek 4 czerwca o godzinie 13.00 na Cmentarzu Grabiszyńskim odprowadzimy Go w ostatnią drogę
wtorek, 28 maja 2024
Pożegnanie z Breslau
Dwa lata temu miałem już do czynienia z powieścią w formie pamiętnika, gdym przeczytał i opisał tu swoje wrażenia z lektury powieści Dom sióstr Charlotte Link. I znów na taką trafiłem. Autorka powieści Niebieska walizka : pożegnanie z Breslau (wyd. 2, Silesia, 2024) Marianne Wheelaghan w prologu pisze, jak to przypadkiem w sypialni zmarłej w Szkocji matki niebieską walizkę z nalepkami różnych miejscowości, świadczącej o licznych podróżach właścicielki, a w niej listy, pocztówki, wycinki z gazet oraz notesiki z zapiskami znajomym pismem matki.
Po wahaniach autorka zdecydowała się je uporządkować, złożyć w całość i zrobić użytek z części listów, przetłumaczyć na angielski i przy okazji "wygładzić" narrację, a listom z dzieciństwa matki nadać bardziej dojrzałą postać.
Przedmowy tłumacza powieści Marcina Melona i wrocławskiego literaturoznawcy Wojciecha Browarnego maja uwiarygodnić autentyczność odnalezionych dzienników i listów, choć wydawca zaznacza, że to jednak jest powieść.
Dziennik dwunastoletniej Toni Natchitzki, uczennicy szkoły katolickiej, zaczyna się w połowie 1932 roku. Dziewczynka zajęta jest swoimi sprawami, niezbyt lubianą szkołą, w której można oberwać od siostry Gertrudy trzcinką, relacjami rówieśniczymi i rodzinnymi. Wraz z rodzicami - ojcem urzędnikiem miejskim, matką lekarką, dwiema dorastającymi siostrami i dwoma nieco starszymi braćmi zamieszkuje w eleganckiej kamienicy przy reprezentacyjnej wtedy Kaiser Wilhelm Strasse, a dziś ulicy Powstańców Śląskich. Z pamiętnika rysuje się obraz mieszczańskiej wielkomiejskiej rodziny, w której ojciec w sposób dość apodyktyczny decyduje o edukacji i przyszłości córek, mniej rygorystyczny jest wobec synów, matka zaś troszczy się o byt codzienny i nie potraf zdobyć się na okazanie dzieciom czułości. Z okazji urodzin czy świąt dzieci dostają prezenty, nawet zabierane są do wytwornych restauracji, ale nie mogą wychylić się poza uroczysty, sztywny rytuał. Pod rygorem kary.
Ojciec decyduje, że najstarsza córka pójdzie do klasztoru (okoliczności sprawiają, że jednak wyjdzie za mąż, a stan zakonny pisany jest młodszej córce. Wojna i tak pokrzyżuje plany całej rodzinie.
Militaryzacja III Rzeszy sprawia, że rodzice Toni tracą pracę i w celu zarobkowania osiedlają się dzisiejszym Wleniu, gdzie ojciec kupuje kawiarnię. Toni jednak tęskni za dużym miastem i wraca do Breslau i zamieszkuje u starszej siostry Tam przeżywa czas wojny, zatrudnia się jako trawmwajarka, ale jak wzyscy mieszkańcy musi zadowalać się malejącycmi przydziałami żywności, a szczególnie chleba, a gdy Breslau staje się twierdzą zmuszona jest do udziału w wypędzeniu z miasta. Jednak wyczerpana ryzykując zabiciem wraca do miasta i tu przeżywa jego zniszczenie, zmuszona do pracy przy odgruzowywania miejsca pod pas startowy dla samolotów złorzeczy dowództwu twierdzy. Jak inne Niemki boi się sołdatów sowieckich, owianych legendą okrutników, rabusiów i gwałcicieli. Podobne wieści dostaje w listach od siostry, która osiadła z mężem w Berlinie i też przeklina dowództwo armii i władz miasta. Szczęśliwie omija ją najgorsze. Po wojnie wraca do Wlenia, gdzie układają się jej nawet relacje z polskimi osiedleńcami. Jednak w październiku 1947 r. jest wyczytana do wysiedlenia.
Pamiętnik uzupełniają, i przydają mu autentyczności, listy i zdjęcia. Opowiedziałem jej treść pobieżnie, w nadziei, że zachęci innych do przeczytania całości.
Poruszająca lektura, pozwalająca spojrzeć na III Rzeszę i jej upadek oczami zwykłych Niemców, nie tylko dorosłych.
Książka została starannie wydana przez wydawnictwo Silesia Progress, a zasadniczy zrąb poprzedzony opowieścią tłumacza Marcina Melona o tym, jak trafił na tę powieść i zdecydował się uprzystępnić ją polskim czytelnikom oraz słowem wstępnym wrocławskiego polonisty Wojciecha Browarnego.
niedziela, 28 kwietnia 2024
Dwie powieści (anty)radzieckie
Parę lat temu przeczytałem powieść Wasilija Grossmana Życie los ((W.A.B, 2009) i spisałem wrażenia z lektury w blogu, który już przepadł w cyberprzestrzeni. Kiedy w 1960 r. autor dostarczył tę powieść do wydawnictwa, do jego mieszkania wtargnęła milicja i zabrała wszystkie egzemplarze maszynopisu, a nawet taśmę maszynową użytą do jej spisania. Autorowi zaś dano do zrozumienia, że to co napisał to bomba atomowa, którą Zachód może rozwalić Związek Sowiecki i że powieść nie ukaże się przez najbliższe 300 lat. A jednak ukazała się, gdyż jeden egzemplarz autor przekazał poecie Siemionowi Lipkinowi i ten w latach siedemdziesiątych wywiózł ją do Szwajcarii, gdzie powieść ukazała się w 1980 r. Jednak rękopisy nie płoną!
Również ostatnia powieść tego pisarza, Wszystko płynie napisana pod koniec lat pięćdziesiątych też nie miała szans na druk w Związku Sowieckim. W Polsce została wydana w 1984 r. w tzw. drugim obiegu przez wydawnictwo Krąg, a w Rosji dopiero na fali pierestrojki w roku 1989.
Teraz wydawnictwo Noir sur Blanc wydało obie powieści. Powieść ma dość prostą akcję. Iwan Grigorijewicz po trzydziestu latach łagrów i śmierci Stalina wychodzi na wolność. Wie tylko, że żyje jego kuzyn w Moskwie. Jedzie do niego, już w Moskwie korzysta z łaźni publicznej, żeby się oporządzić i pozbyć wszy, ale u kuzyna mimo sutego przyjęcia niewiele zjada i nie korzystając z oferty noclegu wyjeżdża do Leningradu, gdzie mieszka jego dziewczyna, już tymczasem mężatka i matka. W końcu w jakimś mieście znajduje pracę w spółdzielni inwalidzkiej i zamieszkuje u wdowy z synem. Osiągnąwszy wiek emerytalny jedzie w rodzinne strony nad Morzem Czarnym, choć wie, że rodzice nie żyją. Chce jednak przypomnieć sobie krajobrazy z dzieciństwa i młodości. Czytelnik domyśla się tylko, że to człowiek nieźle wykształcony, bystry obserwator i zdolny do formułowania ogólnych wniosków. Nie wiadomo, za co został skazany najpierw na dziesięć lat łagru, z czego w końcu uzbierało się trzydzieści. Bo wciąż żył i miał siły do pracy. Nie musiał wiedzieć, za co został skazany, jak miliony mieszkańców kraju. Siedzący w ciasnych celach dostawali pasek papieru z podaniem paragrafu 58 z oznaczonymi cyferkami oznaczającymi działania kontrrewolucyjne, wsadzani byli do transportu i jechali daleko za Ural.
Ale prawdziwą treść mają kolejne rozdziały, będące narracjami postaci powieści lub refleksjami Iwana Grigorijewicza. W jednym z pierwszych kuzyn Iwana Nikołaj dokonuje swoistej wiwisekcji własnego oportunizmu, pozwalającego mu rozwijać karierę naukową. Z pewnymi oporami godzi się na wygłoszenie przemówienia piętnującego lekarzy pochodzenia żydowskiego, przeciw którym nagonkę rozpętał Stalin i jego zausznicy, choć wie, że teoria Łysenki jest bzdurą, publikuje artykuły wspierające tę teorię, a gdy przyjeżdża jego kuzyn Iwan, rozmowę z nim zaczyna od słów "Mnie też nie było lekko", więc gdy ten to słyszy, uznaje, że w tym domu nie ma czego szukać.
Swoją drogą czytelnik dowiaduje się, że miarą komfortu w mieszkaniach moskiewskich mieszczuchów jest posiadanie polskich mebli!
Inne straszne wieści o przesłuchaniach, wymuszeniach zeznań przez GBP, opowiadają mu współtowarzysze niedoli, kobieta u której zamieszkał opowiada o Hołodomorze na Ukrainie, w usta nieżyjącej już matki wkłada opowieść o kolektywizacji wsi i de facto niewolniczej pracy kołchoźników, sam zaś snuje myśli o ludzkiej potrzebie wolności i opresyjnej władzy sowieckiej, która stara się, z różnym skutkiem to pragnienie zdusić.
Moim zdaniem - wspaniała literatura!
Z biblioteki pożyczyłem zaś powieść Wasilija Aksionowa Wyspa Krym (Amber, 2001). Dawno, dawno temu, kiedy pracowałem w bibliotece Instytutu Filologii Słowiańskiej, czytałem debiutancką powieść tego autora Koledzy, która otworzyła pisarzowi drogę do czołówki pisarzy sowieckich, której wymiarem było danie posady w redakcji jednego z tzw. tołstych żurnałow literackich, czyli czasopism w formie bliskiej książkom, coś jak nasza "Twórczość" czy "Odra". Drogę miał do tego trudną, gdyż był dzieckiem osadzonych w łagrach na podstawie osławionego paragrafu 58 tzw. wrogów ludu. Po studiach medycznych pisał opowiadania o pracy lekarzy i takiej tematyce poświęcił swą pierwszą powieść. Z czasem jego twórczość zaczęła budzić zastrzeżenia władzy i co za tym idzie krytyczne oceny w prawie literackiej. Z braku możliwości publikowania w kraju zaczął wydawać swoje książki za granicą i w końcu sam wyemigrował i przebywał za granicą do czasu upadku ZSRR. Tylko na emigracji mogła ukazać się tu jego Wyspa Krym.
Krym jest tu przedstawiany jako coś na kształt Hongkongu, czyli krainy, której obywatele cieszą się wolnością, mają paszporty i mogą podróżować po świecie, gospodarka oparta jest na zasadzie wolnego handlu, młodzi ludzie stworzyli nawet organizację dążącą do dalej idącej emancypacji i stworzenia odrębnego języka. Działacze partyjni w ZSRR chętnie biorą delegacje lub poodejmują się agentury na Krymie, w nadziei na wzbogacenie się. Bohaterem jest redaktor naczelny wpływowej gazety, dążącej do zajęcia miejsca obok "Prawdy" i "Izwiestii". Wiedzie żywot playboya, obraca się też w sfera rządzących ZSRR. Tworzy partię, która ma na celu doprowadzenie do zjednoczenia ludu krymskiego z sowieckim. Czyli całkowicie odmiennego celu, w stosunku do oczekiwań swego syna, nacjonalisty krymskiego i ojca, bogatego przedsiębiorcy. Kiedy wreszcie mu się to udaje, Rada Najwyższa Krymu pisze wniosek do Rady Najwyższej ZSRR, ta na to przystaje. Ale jak się okazuje z wszystkimi tego "dobrodziejstwami". Państwo sowieckie łamie wszystkie zasady przyzwoitości. Odbywa się najazd armii i milicji na półwysep, zaczyna się dzieło niszczenia i grabieży prywatnego dobytku, upaństwawiania gospodarki, a w zawierusze najeźdźczej bohater traci ojca, syna oraz dwie ze swoich kolejnych kochanek, zaś we Włoszech umiera poddana nałogowi narkotycznemu żona.
Szukałem w Google'u wzmianek o sytuacji politycznej Krymu w latach siedemdziesiątych, kiedy toczy się akcja powieści. Nie ma nic. Kończy się wojna, potem w latach pięćdziesiątych Chruszczow decyduje o włączeniu Krymu do Republiki Ukraińskiej, a w 2014 r. Krym wchodzi w skład Rosji.
Pewnie z tego powodu, że Krym ukazany jako wolny kraju dobrobytu trafiają w łapy Sowietów powieść Aksionowa określana jest jako antyutopia. Ale wspaniale napisana i przetłumaczona na polski.
środa, 3 kwietnia 2024
Nowy kryminał po wrocławsku
Mieczysław Gorzka się rozkręca. Chyba definitywnie rozstał się z komisarzem Zakrzewskim., który prawdopodobnie stał się ofiarą "Polowania na psy", poprzedniej powieści tego autora .
Bohaterką najnowszej historii kryminalnej, jak to u tego autora dziejącej się we Wrocławiu i za zachodnich jego okolicach, jest doświadczona policjantka, która po przejściach prywatnych i służbowych postanawia po należnym urlopie nie wracać już do służby.
Ale jak to w kryminałach pojawia się wyzwanie, wobec którego wydział kryminalny policji wrocławskiej jest bezradny. Oto znaleziono trupy dwunastu wyglądających identycznie dzieci. Komendant wzywa więc doświadczoną policjantkę, a prywatnie swoją byłą żonę. Ta po krótkim wahaniu decyduje się na poprowadzenie śledztwa. Stawia jednak warunek - zgody na stworzenia grupy osób według jej wyboru. Tu mamy nie pierwszy w literaturze czy w filmie przykład tworzenia grupy złożonej z osób o wybitnej unikalnej wiedzy i uzdolnieniach, zgrania jej, zmotywowania i wzbudzenia do siebie zaufania. Ci dość szybko ustalają, że tych trupów powinno być szesnaście i okazuje się, że faktycznie tyle ich było.
Policjantkę odwiedza jej dawny znajomy, który boi się jakichś Onych. Okazuje się, że zgodnie z przypuszczeniem jednego z członków zespołu, fizyka i filozofa w jednym, możliwe są różne światy i czasy, ów znajomy ma zdolność znajdowania się w różnych czasach i światach. Podobnie jak zamordowane dziecko. Każdemu znalezieniu się w innym czasie i świecie (ale cały czas w okolicach Wrocławia) towarzyszy nawałnica i bywa, że pokazują się owi Oni i/lub psy o dziwnych właściwościach. Policjantka decyduje się towarzyszyć znajomemu w takiej wyprawy w inny czas i miejsce i w rezultacie przybliża się do poznania prawdy. I ustalenia, we współdziałaniu z zespołem, który pod jej nieobecność został rozwiązany i trzeba było wywalczyć ponowne jego sklejenie, że faktycznie ofiara była jedna i jeden - realny - sprawca morderstwa.
Prawdę rzekłszy, wolę historie w kryminalne bliższe światu realnemu.