Lubię oglądać w telewizji programy podróżnicze w Planete+. Akurat wczoraj emitowany był film o podróży kolejowe na Sri Lance, do stacji znajdującej się wyżej niż najwyższa stacja kolejowa w Szwajcarii.
Po obejrzeniu pomyślałem, żeby dowiedzieć się, co dzieje się o moim serdecznym koledze sprzed lat Russellu Bowdenie, wybitnym bibliotekarzu brytyjskim, o którym wiedziałem, że po przejściu na emeryturę w 1994 r. osiadł tak jak sobie obiecywał na Sri Lance. Stamtąd przysłał mi list. Jak zwykle odpowiedziałem, napisał jeszcze raz, też odpowiedziałem, ale najwidoczniej już list do Niego nie dotarł lub zwyczajnie nie napisał. Korespondencja się urwała.
Wpisałem imię i nazwisko Russell Bowden w wyszukiwarce i okazało się, że osób o tym imieniu i nazwisku jest sporo. Dodałem więc słowo "librarian" i wtedy wyświetlił się ten jeden. Najpierw w formie profilu jako właściciela, a potem jako notka w "American Libraries Magazine". W ten sposób dowiedziałem się, że Russell nie żyje już od niemal równych sześciu lat, zmarł bowiem 27 stycznia 2016 r. w wieku 81 lat.
W swoim profilu Russell podał w porządku chronologicznym swoje zatrudnienia. Jako pracownik British Council kierował oddziałami w Indiach, Nigerii i Sri Lance. Wtedy z pewnością zrodziła się w jego głowie myśl, żeby tam spędzić resztę życia. Zresztą, wielokrotnie o tym wspominał. Potem przez dwa lata był wykładowcą bibliotekarstwa na uniwersytecie Loughborough, po czym aż do przejścia na emeryturę zajmował stanowisko Deputy Chief Executive w brytyjskim Stowarzyszeniu Bibliotekarzy (Library Association, LA), co się tłumaczy jako administrujący stowarzyszeniem. LA co roku wybiera na dorocznym kongresie prezydenta, co jest funkcją honorową, na którą wybiera się zasłużonych bibliotekarzy, dobiegających końca kariery zawodowej.
Był aktywnym działaczem Międzynarodowej Federacji Stowarzyszeń Bibliotekarzy (IFLA), w której stworzył i kierował przez wiele lat Okrągłym Stołem Zarządzania Stowarzyszeniami Bibliotekarzy i doszedł do funkcji pierwszego wiceprezydenta. W uznaniu zasług otrzymał tytuł honorowego członka Federacji.
Poznałem Russela pod koniec sierpnia 1981 r., gdy nieoczekiwanie wybrany na prezesa Stowarzyszenia Bibliotekarzy Polskich wziąłem pierwszy raz w życiu dorocznym kongresie IFLA, wtedy w Lipsku. I do tego w spadku po poprzednim prezesie przypadł mi obowiązek wygłoszenia referatu o działalności SBP, jako jednym ze stowarzyszeń w kraju bloku radzieckiego. Dopiero na miejscu zorientowałem się, że przyjdzie mi wygłosić go na jednej z kilku sesji plenarnych i że będzie on tłumaczony na bieżąco we wszystkich językach kongresowych. Mając przygotowany tekst we francuskim, rosyjskim, angielskim i niemieckim, do prezentacji wybrałem tę wersję. Nie znając obyczajów w IFLA , wydało mi się to ukłonem w stronę gospodarzy. Tam czasem tam bez angielskiego ani rusz. Ja zaś znałem ten język z czasu studiów sprzed parunastu lat. Więc padające pod moim adresem pytania po odczytaniu tekstu tłumaczono mi na język gospodarzy. Na szczęście padło ich raptem dwa czy trzy i jakoś dałem sobie z nimi radę, gdyż niemiecki był mi lepiej znany.
Sesję prowadził właśnie Russell Bowden, który poinformował mnie, że w listopadzie wybiera się do Polski z misja zawarcia umowy między naszymi stowarzyszeniami Powstanie "Solidarności" i nadzieja na demokratyzację kraju czyniła dla Brytyjczyków dodatkowy argument za nawiązanie porozumienia. Powiedział też, że stworzyć w IFLA forum wymiany doświadczeń z działalności stowarzyszeń, właśnie okrągłego stołu i zachęcił mnie do udziału w jego pracach. Nie wiedziałem wtedy, że takie ogniwa są statutowymi formami działalności w ramach IFLA.
Po powrocie do domu zacząłem uczyć się angielskiego z podręcznika i kaset. Więc gdy przyszło mi witać Russella na lotnisku Okęcie, radziłem sobie już lepiej, a dwa tygodnie jego pobytu i ciągłe wspólne towarzystwo pozwoliło nabrać niejakiej prawy. Było to tym łatwiejsze, że Russell mówił jakby był spikerem w BBC, tak wyraźnie, jak nikt inny, z czyją angielszczyzną w życiu się spotkałem. Odwiedziliśmy razem (i w towarzystwie opiekunki ze strony Ministerstwa Kultury) najważniejsze biblioteki w Warszawie, Jagiellonkę, Bibliotekę Uniwersytecką we Wrocławiu i gościliśmy z żoną i synkami w domu. No i prowadziliśmy formalne rozmowy o przyszłej współpracy, ale jeszcze nie finalne. Wiadomo było jednak, że Brytyjczycy z naszej strony wiele otrzymać nie mogą, tym bardziej, że Stowarzyszenie było "na garnuszku" Ministerstwa Kultury: żyło z dotacji ministerialnych, które władało też paszportami służbowymi zarządu SBP. A samo podlegało decyzjom politycznym partii. Więc żeby zaprosić gościa z zagranicy, trzeba mieć zgodę odpowiedniego departamentu ministerstwa, które zapewniało kwaterę w jednym z hoteli oraz osobę towarzyszącą. Jej zadaniem, najczęściej młodej władającej angielskim dziewczyny, było doprowadzenie gościa z hotelu do miejsca spotkania, oprowadzenie po miastach, pomoc w załatwianiu spraw bytowych (zakupy, impreza kulturalna, np. wieczór w operze), a jak się niebawem przekonałem, także donoszenie gdzie trzeba w razie czego. Sam zresztą miałem zawsze takie opiekunki (bo trzy naraz) w NRD czy na Węgrzech.
W sierpniu 1982 r. z kolei ja byłem gościem brytyjskiego Stowarzyszenia Bibliotekarzy. Zaczęło się od udziału w dorocznej konferencji Stowarzyszenia w wielkiej sali konferencyjnej jednego z nadmorskich hoteli w Blackpool. I to mi już pozwoliło otworzyć oczy na to, co może znaczyć takie stowarzyszenie i jak działa. Już w pociągu znalazłem znaczących rozmiarów notę o mającym się odbyć w następnych dniach kongresie w "Times'ie", a na bieżąco o obradach informowała lokalna prasa, zamieszczając też zdjęcia, w tym jedno ze mną. Było nas troje przedstawicieli tzw. krajów socjalistycznych, z którymi LA rozpoczynało współpracę, czyli z Polski, Węgier i Chin. Musiałem naprędce obmyśleć speech i chyba nieźle mi poszedł, bom dostał coś, co można nazwać owacją. W kongresie brało udział około tysiąca uczestników. Bo miał on problem walnego zebrania z udziałem wszystkich, którzy opłacili sobie udział i byli aktualnymi członkami LA. Czyli opłacili na początku roku składkę.
Konferencję prowadził właśnie Russell, a przy stole, przy którym zjadaliśmy posiłki, siedział on, ustępujący prezydent stowarzyszenia, a potem też nowo obrany, oraz goście zagraniczni. Pierwszy raz spotkałem się wtedy, że do śniadania podawano szampana!
Drugi tydzień pobytu spędziłem już w Londynie, codziennie pokonując pieszo niedługi spacer z hotelu w prominentnej dzielnicy Chelsea do siedziby LA, zajmującej kilkupiętrowy biurowiec, w którym, jak mnie informowano zatrudnionych było ok. 90 osób: pracowników biurowych, finansistów, specjalistów z zakresu bibliotekarstwa służących radą i pomocą członkom stowarzyszenia i pracowników wydawnictwa. LA jest czymś, co przypomina polskie korporacje lekarskie czy prawnicze, do którego należą osoby o uznanych kwalifikacjach do wykonywania zawodu. Członkostwo jest przepustką do jego wykonywania. Składki są więc wysokie, płatne raz na rok, w ich ramach członek otrzymuje prenumeratę miesięcznika "Library Association Record", prawo zakupu publikacji z odpowiednią bonifikatą (ok. 20 %) oraz rabatu w opłatach za udział w szkoleniach, seminariach i konferencjach. Stowarzyszenie w efekcie jest organizacją całkowicie niezależną, a jego głos w sprawach publicznych (sprawy kultury, nauki, praw pracowniczych) ma swoją wagę.
Odbyliśmy tam ze dwie tury rozmów o możliwościach i kierunkach współpracy, ale zdałem sobie sprawę, że z pozycji ubogiego krewnego, bo oczywiste było, że np. wymiana publikacji będzie nieekwiwalentna, ale powinniśmy dodawać przynajmniej spis treści książek i czasopism podawać także w wersji angielskiej.
W czasie tego pobytu zadzierzgnęła się moja przyjaźń z Russelem, zwłaszcza, że okazało się, że obaj lubujemy się w muzyce klasycznej. Byliśmy więc razem na wystawieniu "Zmierzchu bogów" Wagnera w Covent Garden z udziałem będącej wtedy u szczytu sławy Joan Sutherland. Zaczęliśmy więc dość intensywnie korespondować, wychodząc poza sprawy czysto zawodowe, a spotykaliśmy się zaś podczas dorocznych kongresów IFLA i zimowo-wiosennych naradach zarządu Okrągłego Stołu Zarządzania Stowarzyszeniami, do którego zarządu zostałem włączony i w ramach którego opracowywałem rozmaite raporty. Korespondencja między nami (przekazałem ją do zbiorów Biblioteki Narodowej) trwała aż do osiedlenia się Russella na Sri Lance.
Witam Pana.
OdpowiedzUsuńBardzo lubię czytać Pana bloga a zwłaszcza wspomnienia z życia zawodowego i poza.
Bardzo interesujące były Pana posty dot. biblioteki uczelnianej w której Pan zarządzał. Szkoda, że ten etap się już skończył. Dzisiejsza biblioteka DSW jest tylko namiastką tego co było (taki Rzym przed upadkiem ...) Szkoda.
Życzę Panu dużo zdrowia i wielu nowych postów na blogu.
Łączę pozdrowienia
Czytelnik
Kiedy pierwszy rektor zaproponował mi stworzenie biblioteki,zapewniłem go, że na miarę możliwości finansowych i lokalowych, postaram się stworzyć prawdziwą bibliotekę akademicką, z fachowym personelem,starannie dobranym księgozbiorem i odpowiednim aparatem informacyjnym.
UsuńPrzez 20 lat to się udawało, a do twego co roku dostarczaliśmy jako ten kilkuosobowy zespół dostarczaliśmy do dorobku uczelni do 20 publikacji rocznie. Ale po śmierci rektora skończył się dobry czas. Zespół zmniejszono o ponad połowę, a powierzchnie biblioteki o jakieś 1/3.
Bywam tam, koleżanki,z którymi pracowałem starają się jak mogą, ale nie ma już aktywności naukowej, współpracy ze środowiskiem edukacyjnym Wrocławia, ani z innymi bibliotekami. Ot, typowa bieżączka.
Pozdrawiam Panią