niedziela, 11 lipca 2021

O rządach soldateski birmańskiej rysunkiem

Nie wiem, czy większość trafiających na mój blog, zgodzi się ze mną, że my, w środku Europy bardzo mało wiemy o Birmie, którą rządząca junta nazwała sobie Mjanma. Wiadomo mniej więcej, że leży gdzieś na Dalekim Wschodzie, na południe od Chin, a krzyżówkowicze wciąż mając do wypełnienia diagram jako nazwę stolicy wpisują Rangun, choć już kilkanaście lat temu soldatesca przeniosła ja do miasta Naypyidaw. A właściwie do punktu w centrum państwa, w którym najpierw zbudowano urzędy, nawet bez infrastruktury mieszkaniowej dla urzędników, a dopiero potem zbudowano miasto. Przez pierwsze tygodnie urzędnicy zmuszeni byli spać w biurach.
A stolicę przeniesiono pod pretekstem lokalizacji oddalonej od morza, a więc z mniejszym zagrożeniem ataku z morza. A faktycznie żeby zejść z oczu turystom. Nie wiemy nawet, że jest to państwo o terytorium przeszło dwukrotnie większym od Polski. Interesujący się polityką międzynarodową wiedzą pewnie o laureatce Pokojowej Nagrody Nobla Aung Sun Sui Kyi, która większość życia spędza w więzieniach i areszcie domowym. W bieżącym roku, po czterech latach jej rządów władzę znów objęła junta, a Aung Sun znów znalazła sie w więzieniu. 

O tym wszystkim, poza tym, co zawarłem w ostatnim zdaniu poprzedniego akapitu, dowiedziałem się z opowieści rysunkowej wybitnego francuskiego rysownika Guy Delisle Kroniki birmańskie (KG, Kultura Gniewu, wyd. popr. 2017). Trzy lata temu polecił mi ją wytrawny znawca sztuki komiksu prof. Paweł Rudnicki. Przeczeczytałem jakieś 50 stron i oddałem, zadowolony, że nie pytany o wrażenia. Po prostu nie oswoiłem się jeszcze wtedy z opowieściami rysunkowymi. Ale tymczasem przeczytałem inne i wróciłem do tej, żeby szybko przeczytać ją od początku do końca. Choć można ją czytać na wyrywki, bo kroniki składają się z ciągu krótkich obrazków pokazującą  dzień dzisiejszy (wtedy był to rok chyba 2006) kraju pod rządami junty wojskowej. Granice czasowe określa tylko przyjazd autora wraz z grupą francuskich "Lekarzy bez granic", który podjął się nauczania rysunku grupy młodych Birmańczyków. Ale wyjeżdząl też z lekarzami na prowincję, przechodząc wraz z nimi liczne kontrole. Niezależnie od posterunków wystarczyło zatrzymać się np. na posiłek, żeby zaraz pojawili się żandarmi. Z miejscowych gazet niewiele mógł się dowiedzieć, bo cenzura jest wprawdzie następna, ale zanim gazeta trafi do czytelnika staje się istną wycinanką. A wycina się tak wiele, że urzędy kontrolowały lojalność prenumeratorów każąc oddać do składu makulatury pensum wycinków ... na wagę! Oczywiście w cenie stał się wszelki papier, którym można zastąpić nie wycięte teksty. Autor więcej dowiadywał się o bieżących wydarzeniach w Birmie, oczywiście z pewnym opóźnieniem z przysyłanej prasy... francuskiej, która publikowała raporty i reportaże napisane przez obserwatorów przy ambasadzie. Ale gdy w gazecie ukazał się artykuł o "Lekarzach bez granic" ze zdjęciem autora strach padł na jego uczniów rysunku. Bo szpicle oczywiście wiedzieli o nich.Jeden zresztą przez jakiś czas nie pojawiał się na zajęciach. Więc  autor nie mógł nikomu pochwalić się artykułem ze wzmianką o nim.
Książka pełna jestr podobnych historii. Niektóre są tak sugestywne, że autor obywa się bez tekstu. Zabawnie obszedł się z tekstami w alfabecie birmańskim, którego nie znał. Więc rysował robaczki podobne do liter. 

Podziwiać należy sztukę translatorską, gdyż sądząc po przekładzie narracja niewolna jest od kolokwializmów i kto wie, czy nie wulgaryzmów, które oddane zostały w formie łagodniejszej. Natomiast zastanawia mnie, jak wydawca poradził sobie z formą graficzną polskiego tekstu. Można przypuszczać, że jakoś uregulowane to zostało w licencji dla wydawcy, który zlecił napisy komuś potrafiącemu imitować pismo oryginału




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz