niedziela, 6 września 2020

Emerytura, czyli czas pisania i czytania

Mija pierwszy tydzień na emeryturze. Całkiem przyjemnie. Stary telefon, który służył za budzik, rozładował się i już go nie ładuję. Poza tym ściągnąłem sobie budzik na smartfon na wypadek, gdybym jednak czasem musiał wcześniej wstać, np. na wyznaczoną na wczesną godzinę wizytę u lekarza lub... teleporadę.
Postanowiłem codziennie dwie godziny pisać (umowa na książkę podpisana) i minimum tyle samo czytać na potrzeby pisania. Na razie się udaje i zapisanych stronic (w Word-zie) przybywa. Pisze też, wolniej, autobiografię, z myślą o dzieciach i wnukach. Choćby pomny na to, że o wiele rzeczy moich rodziców, zwłaszcza taty, który był na  dwóch wojnach, nie wypytałem. Moja biografia wolna jest dramatycznych przeżyć, bo na szczęście urodziłem się w czasach pokoju, ale parę zakrętów trzeba było przeżyć i pokonać. Na razie opisałem czasy dziecięce, zanim poszedłem do szkoły. Bywam zachęcany do napisania czegoś w rodzaju autobiografii zawodowej z wątkami osobistymi. Jeśli ktoś złoży konkretną propozycję, to kto wie...
Chodzę na spacery, dla zdrowia, relaksu i dla zdrowia zahaczam do jednej lub drugiej pizzerii na lampkę wina. Mobilizuje mnie też licznik kroków w smartfonie. Średniej z czasu pracy już nie osiągnę (bo chadzałem na ogół pieszo), ale staram się nie zejść poniżej pięciu tysięcy.

No i dużo czytam. Szybko uporałem  się z wywiadem-rzeką Piotra Fronczewskiego. Przedstawia się jako człowiek skromny, mający dystans do swoich dokonań. Z jego wyznań wynika, że liczyła się dla niego tylko praca w teatrze, w której miał szczęście do mistrzów, których podziwiał, a niektórzy, jak Gustaw Holoubek, obdarzyli go są przyjaźnią. Wszystkie inne niwy uprawiania sztuki aktorskiej, a więc kino, estrada, kabaret, seriale i teatr telewizji stanowiły niejako efekt uboczny i nie bardzo chciał o tym opowiadać. Z ról filmowych za najważniejszą uważa epizodyczną rolę w "Ziemi obiecanej" Wajdy, jedynym filmie tego reżysera.
Nie oparł się jednak prośbie opowiedzenia o życiu towarzyskim ludzi kina i teatru i przytoczenia paru anegdot. Mnie najbardziej przypadła do gustu historia o... no jak to o kim? O Janie Himilsbachu! Przyszedł do kawiarni SPAiF z psem. Ukrył go pod stołem i biesiadował ze stolikowym towarzystwie. Kiedy podeszła kelnerka, pies wychylił pysk i ta spytała z lekkim zdziwieniem "A co to?". Na to Himilsbach: "Nie wiem, myśmy się tylko dosiedli".
Zaś inny stały biesiadnik Mariusz Dmochowski opowiadał, że to wszystko, że tu regularnie się pojawiał brało się z adresu zamieszkania. Kiedy po paru drinkach po jakimś teatralnym bankiecie zamawiał taksówkę i nie potrafił wypowiedzieć ulica Rabindranatha Tagore, więc po paru nieudanych próbach artykulacji zrezygnowany mawiał "A, jedź pan do SPATiF-u!".
Przyznał przy tym, że zanim się ożenił i został ojcem był żelaznym uczestnikiem biesiad w miejscach upijania się artystów.
Z większą uwagą uporałem się w dwa popołudnia niewielką książką austriackiego polonisty i pisarza Martina Pollacka, o którego innych książkach już tu pisałem. Skażone krajobrazy (Wydawnictwo Czarne, 2014) to esej o miejscach rozrzuconych po całej środkowej Europie, gdzie leżą ofiary wojen światowych. 

Autor zaczyna od rozważań o krajobrazach, które kojarzą się z przyjemnymi widokami miejsc: łąk, lasów, meandrów rzek, wąwozów, na których człowiek nie odcisnął jeszcze tak zdecydowanie swego piętna. Znamy je z tzw. opisów przyrody w literaturze, malowniczo ukazane w filmach. Na te krajobrazy składają się też usadzone tu i ówdzie ludzkie siedziby, z wyrastającymi ponad nie wieżami kościelnymi i obok nich cmentarzami parafialnymi. Można też natknąć się na ułożone w równe rzędy groby cmentarzy wojennych.
Autor skupił jednak swoją uwagę, na te niby nie skażone ludzką ręką krajobrazy, w których pod ziemią kryją się ciała cywilnych w przeważającej mierze ofiar ostatniej wojny. Chociaż nie, nie ostatniej. Autor pisze bowiem także o  rzeziach ludności cywilnej z początku lat dziewięćdziesiątych w krajach byłej Jugosławii. Na ogół nie mają one swych grobów. Zostały wrzucone do wykopanych dołów i zasypane lub wręcz trafiły do rozpadlisk skalnych i poddane działaniom sił przyrody. Wcześniej, w pierwszych miesiącach po wojnie światowej komuniści Tito w podobny sposób rozprawili się z ustaszami (nacjonalistami chorwackimi), jeńcami niemieckimi i innymi, uznanymi za wrogów zapowiadających się rządów pupili Kremla.
Autor zjeździł miejsca masowych mordów ludności cywilnej, które nie mają swoich grobów, ani nie są znane ich imiona i nazwiska,  we wszystkich krajach  Europy Środkowej, o których zebrał wcześniej informacje. Poza Jugosławią wszędzie były to ofiary najeźdźcy niemieckiego, czasem z udziałem ludności miejscowej, która była wrogo nastawiona do mniejszości narodowych i etnicznych, głównie Żydów, Romów i Sinti. Autor szacuje, że na terenach Ukrainy, Białorusi, Litwy czy Łotwy znajduje się po kilkaset takich nieoznakowanych, nie tyle zapomnianych, co raczej wypartych z pamięci cmentarzysk.
Nie spotkałem się z taką nazwą mniejszości etnicznej. Ale sprawdziłem i okazuje się, że to inna grupa ogólnie nazywana Cyganami. Podczas gdy w Polsce w ramach poprawności politycznej albo zaczęliśmy wszystkie te grupy nazywać Romami, albo Sinti w Polsce nie występują.
Podobnie jak wcześniej Jan T. Gross (Złote żniwa, 2011)a później Paweł Reszka (Płuczki, 2019) Pollack  pisze o haniebnych zachowaniach miejscowych ludności, szukających kosztowności po zabitych. Nie oszczędza swoich rodaków, którzy rozgrabili  co się dało z marnych siedzib pomordowanych Romów.
Miejscowi na ogół wiedzą o masowych rozstrzeliwaniach i pogromach oraz o miejscach, gdzie zostały przykryte warstwą ziemi. Nie mają jednak dla nich szacunku. Skarżą się tylko, że w tych miejscach ziemianie rodzi, ani nie porasta porządnie trawą. Nie ma tam nawet zwykłych tablic informacyjnych. W jednej z wsi gospodarz, który twierdził, że był świadkiem rozstrzeliwań Żydów. Pytany, gdzie zostali pochowani, odpowiedział, że zostali wrzuceni do dołu, gdzie okoliczna ludność wrzuca padłą zwierzynę. I że nadal w tym miejscu na skraju wsi wrzuca się padłe świnie, krowy czy cielęta.
Kilka lat  po ukazaniu się książki Sąsiedzi Jana T. Grossa i My z Jedwabnego Anny Bikont byliśmy z żoną w Tykocinie. Wiedzieliśmy z jakiegoś przewodnika o miejscu masowego mordu tamtejszych Żydów. Wielka pryzma ziemi na skraju lasu przy drodze jest oznakowana.
Autor postuluje przeprowadzenie badań nad tymi miejscami, tak, żeby przynajmniej część pomordowanych otrzymała swoje imiona i nazwiska, bo choć świadków już prawie nie ma, ale opowieści przechodzą z ust do ust. a to tam leżą nierzadko sąsiedzi ich rodziców, wujów czy ciotek. No i jednak jakieś upamiętnienie, bo to przecież byli ludzie.
Ale to chyba wołanie na puszczy...
  Skażone krajobrazy - Pollack Martin

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz