czwartek, 29 września 2016

Biblioteki i "czarny poniedziałek"

Przeważającą większość pracowników bibliotek, podobnie jak nauczycieli, personelu pomocniczego w szpitalach, stanowią kobiety. Nie znam dokładnych statystyk, ale przypuszczam, że stanowią nie mniej niż 80 %. Taką co najmniej część stanowiły kobiety, kiedy kierowałem zatrudniającą łącznie ok. 300 osób Biblioteką Uniwersytecką. Nie bez kozery znany aktor i satyryk Stefan Friedman opowiadając kiedyś swoje życiowe dzieje (najpewniej w dużej części fikcyjne), poinformował, że przez dwa lata pracował jako... bibliotekarka. 
Nieco, a może nawet wyraźnie inaczej wygląda to, gdy idzie o kadrę kierowniczą. Pamiętam jak podczas jakiegoś ogólnopolskiego spędu kadry kierowniczej bibliotek w latach osiemdziesiątych któryś z kolegów zauważył, że w bibliotekach same kobiety, a na konferencjach kadry kierowniczej głównie mężczyźni.
Ostatnimi laty w zawodach sfeminizowanych zaczyna przybywać mężczyzn, ale nie na tyle, żeby można było mówić o wyraźnych zmianach. Trudno, żeby było inaczej, gdy weźmie się pod uwagę, że mężczyźni stanowią nie więcej niż 10 do 15 % studentów bibliotekoznawstwa. Część z nich zresztą po studiach poszukuje pracy w zawodach bardziej atrakcyjnych finansowo. Ale ci, którzy wybrali pracę w bibliotekach relatywnie szybko dochodzili do stanowisk kierowniczych. Mawiało się zresztą - dziś zalatuje to seksizmem - że mężczyzna w bibliotece, to albo d... albo kierownik.

niedziela, 18 września 2016

Znów leżę. Tym razem z przypadłością laryngologiczną

Po niespełna dwóch tygodniach po opuszczeniu Dolnośląskiego Centrum Chorób Płuc znów wylądowałem w szpitalu.
A przecież czułem się świetnie! Gdyby nie konieczność brania leków mógłbym rzec, że nie mam astmy. Korzystając z pięknej, letniej jeszcze pogody codziennie chodziłem do pracy pieszo, uzbrojony w kijki, które bardzo polubiłem. I czułem wręcz euforyczną radość, że chodzę bez obaw o zadyszkę. Nawet nie zabierałem ze sobą inhalatora na wypadek, gdyby jednak się zdarzyła. Nie miała prawa!
I oto nagle którejś nocy poczułem ból w ustach przy połykaniu śliny. Tabletka przeciwbólowa zadziałała natychmiast, więc rano poszedłem do pracy. Jednak koło południa poczułem znów ból, a do tego gorączkę. Jedna z koleżanek zasugerowała poradę u laryngologa. Syn mnie zawiózł do przychodni, skąd po pół godzinie po dość wnikliwych badaniach (firma "Medicus" jest świetnie wyposażona w nowoczesną aparaturę) wyszedłem ze skierowaniem do szpitala w trybie nagłym. Sympatyczna pani doktor zasugerowała Wojskowy Szpital Kliniczny, który ma nie tylko znakomitą renomę, ale krócej trwa procedura przyjmowania na tzw. SOR-ze, czyli Szpitalnym Oddziale Ratunkowym.

niedziela, 4 września 2016

Szpitalne wakacje 2016

Inaczej wyobrażałem sobie tegoroczne. Ostatnią dekadę lipca mieliśmy z żoną spędzić w Polanicy, gdzie mieliśmy już wykupiony tygodniowy pobyt. A potem tradycyjnie około dziesięciu dni w Gdańsku.
Tymczasem gdzieś w połowie maja zacząłem się szybciej męczyć. Kiedy postanowiłem na początku czerwca nie jechać na marsz KOD-u, żona uznała, że muszę iść do lekarza. Zdiagnozował zapalenie oskrzeli. Po dwóch tygodniach uznała, że stan zapalny ustał. Ale poprawa samopoczucia była niewielka.
Odwiedziłem więc profesora, który postawił mnie na nogi 30 lat temu. Zaniepokoił go mój stan. Zlecił tomografię, którą i tak musiałem powtórzyć pół roiku po poprzedniej, gdyż pojawił się kilkumilimetrowy guzek na prawym płucu. Zmiana na gorsze nie nastąpiła, ale trzeba było szukać przyczyn pogorszenia samopoczucia i skierował mnie do laryngologa. Podejrzenie, że pewną rolę pełniło w tym stwierdzone zapalenie zatok przynosowych, potwierdziło się.


sobota, 3 września 2016

Powojnie we Wrocławiu oczami niemieckiego historyka

Z lekcji historii w szkole podstawowej i liceum  wiedziałem, że Wrocław należał do najbardziej zniszczonych miast w Polsce, to znaczy w jej powojennych granicach.
Toteż kiedy przyjechałem tu pół wieku temu na studia niewiele mnie dziwiło. Tym bardziej, że kilka lat wcześniej jako uczestnik wycieczki szkolnej widziałem zniszczoną Warszawę, gdzie pomiędzy zrujnowanymi budynkami stał już wysoki do nieba, jak się dziecku mogło wydawać Pałac Kultury i Nauki. A z jego tarasu widokowego rozpościerał się widok na liczne ślady wojny i odbudowaną już starówkę.
W mieście moich studiów, i jak się okazało, odtąd już stałego miejsca zamieszkania, w oczy rzucały się zwłaszcza ruiny przyległego do budynku Wydziału Filologicznego kościoła, porosłymi chaszczami od stropu kryjącego parter budynkami przy ul. Kurzy Targ, ruiny Pałacu Hatzfeldów przy ul. Wita Stwosza, kościoły z raptem zabezpieczonymi wieżami oraz rozległe połacie wolnych przestrzeni w centrum miasta i w jego okolicach, co do których trudno było mieć wątpliwości, że do wojny były gęsto zabudowane. Jak się okazuje, przez parę lat po wojnie także. Czego sam nie dostrzegłem, pomógł mi zobaczyć bardziej wnikliwie mój kolega z roku i z pokoju w akademiku, który przyjechał na studia we Wrocławiu z certyfikatem przewodnika turystycznego po Łodzi i najszybciej jak było to możliwe rozpoczął kurs na przewodnika we Wrocławiu. Z natury rzeczy więcej o Wrocławiu, jego historii i współczesności czytał i w ramach zajęć praktycznych oglądał. Dzielił się z nami, czyli kolegami z pokoju swoją wiedzą, a na koniec na nas ćwiczył oprowadzanie wycieczek.