Czytaniu ostatnich rozdziałów książki Polski Dziki Zachód Beaty Halickiej towarzyszyło konfrontowanie jej opartej na źródłach historii wrastania w Ziemie Odzyskane* z własną pamięcią o realiach sprzed ponad 60 lat.
Urodziłem się w roku, na którym opisywany przez historyczkę okres się kończy, a cokolwiek zacząłem rozumnie dostrzegać kilka lat później, na początku lat pięćdziesiątych. Wydaje się jednak, że obraz zbytnio nie odbiegał od tego opisanego w książce, albo jakby stanowił jego rozwinięcie lub ciąg dalszy.
Urodziłem się w roku, na którym opisywany przez historyczkę okres się kończy, a cokolwiek zacząłem rozumnie dostrzegać kilka lat później, na początku lat pięćdziesiątych. Wydaje się jednak, że obraz zbytnio nie odbiegał od tego opisanego w książce, albo jakby stanowił jego rozwinięcie lub ciąg dalszy.
We wsi Wojcieszyn, w której osiedli moi rodzice (wtedy jeszcze o sobie nawzajem nie wiedząc) i w sąsiednich Uniejowicach, dokąd rodzice się przenieśli, gdym miał niespełna roczek (wtedy to były jeszcze Liszkowice) zamieszkiwały zasadniczo trzy grupy ludności: osadnicy wojskowi, tacy jak mój tata, przesiedleńcy ze Wschodu oraz centralacy. Jak pamiętam, zaburzanie i centralacy już jako tako zintegrowani, pożyczający sobie nawzajem konie w ramach tzw. sprzążki, maszyny rolnicze w rodzaju młockarni czy wialni (nazywanej popularnie młynkiem), robiąc wzajemnie zakupy w pobliskiej Złotoryi itd. Pewien dystans dzielił ich wobec Niemców. Na wsi było wtedy jeszcze kilka Niemek, czasem z dziećmi, sprowadzonych do statusu pomocy w gospodarstwach, ale traktowanych życzliwie, bez śladów poniżania. Kilka pełnych rodzin niemieckich zamieszkiwało w domach dawnej służby w dużym majątku ziemskim. Pozostawiono je, gdyż zwłaszcza mężczyźni potrzebni byli w zlokalizowanym w tym majątku PGR-ze jako znający się na hodowli, obsłudze maszyn rolniczych, młyna oraz na uprawie obszernej plantacji chmielu. Rodziny te stanowiły jakby ciało obce. Zamieszkałe po drugiej stronie rzeki Skorej, nie próbowały porozumieć się z osiedleńcami. Ale mój młodszy kolega przechodził przez płyciznę rzeki na drugą stronę, bawił się z niemieckimi rówieśnikami i szybko dzięki temu uczył się niemieckiego. Kiedy w 1955 r. poszedłem do szkoły, miałem w niej kilku niemieckich kolegów, mówiących chropawą polszczyzną. Źle znosiłem pogardliwe traktowanie ich przez proboszcza, gdy po październiku 1956 roku religia wróciła do szkół. Wyzywał ich od burków i bez względu na porę roku wyrzucał z klasy przed lekcjami religii.