niedziela, 31 lipca 2016

Powojnie na Dolnym Śląsku. Perspektywa osobista

Czytaniu ostatnich rozdziałów książki Polski Dziki Zachód Beaty Halickiej towarzyszyło konfrontowanie jej opartej na źródłach historii wrastania w Ziemie Odzyskane*  z własną pamięcią o realiach sprzed ponad 60 lat.
Urodziłem się w roku, na którym opisywany przez historyczkę okres się kończy, a cokolwiek zacząłem rozumnie dostrzegać kilka lat później, na początku lat pięćdziesiątych. Wydaje się jednak, że obraz zbytnio nie odbiegał od tego opisanego w książce, albo jakby stanowił jego rozwinięcie lub ciąg dalszy.
We wsi Wojcieszyn, w której osiedli moi rodzice (wtedy jeszcze o sobie nawzajem nie wiedząc) i w sąsiednich Uniejowicach, dokąd rodzice się przenieśli, gdym miał niespełna roczek (wtedy to były jeszcze Liszkowice) zamieszkiwały zasadniczo trzy grupy ludności: osadnicy wojskowi, tacy jak mój tata, przesiedleńcy ze Wschodu oraz centralacy. Jak pamiętam, zaburzanie i centralacy już jako tako zintegrowani, pożyczający sobie nawzajem konie w ramach tzw. sprzążki, maszyny rolnicze w rodzaju młockarni czy wialni (nazywanej popularnie młynkiem), robiąc wzajemnie zakupy w pobliskiej Złotoryi itd. Pewien dystans dzielił ich wobec Niemców. Na wsi było wtedy jeszcze kilka Niemek, czasem z dziećmi, sprowadzonych do statusu pomocy w gospodarstwach, ale traktowanych życzliwie, bez śladów poniżania. Kilka pełnych rodzin niemieckich zamieszkiwało w domach dawnej służby w dużym majątku ziemskim. Pozostawiono je, gdyż zwłaszcza mężczyźni potrzebni byli w zlokalizowanym w tym majątku PGR-ze jako znający się na hodowli, obsłudze maszyn rolniczych, młyna oraz na uprawie obszernej plantacji chmielu. Rodziny te stanowiły jakby ciało obce. Zamieszkałe po drugiej stronie rzeki Skorej, nie próbowały porozumieć się z osiedleńcami. Ale mój młodszy kolega przechodził przez płyciznę rzeki na drugą stronę, bawił się z niemieckimi rówieśnikami i szybko dzięki temu uczył się niemieckiego. Kiedy w 1955 r. poszedłem do szkoły, miałem w niej kilku niemieckich kolegów, mówiących chropawą polszczyzną. Źle znosiłem pogardliwe traktowanie ich przez proboszcza, gdy po październiku 1956 roku religia wróciła do szkół. Wyzywał ich od burków i bez względu na porę roku wyrzucał z klasy przed lekcjami religii.

sobota, 30 lipca 2016

Powojenna wędrówka ludów. Przeczytane w szpitalu

Zeszłego czwartku pojechałem do szpitala na badanie, bo szybko się męczyłem. Miałem nadzieję najdalej ok. 9.30 - 10.00 być już w pracy. Tymczasem profesor, do którego pierwszy raz trafiłem 30 lat temu poprosił, żeby zrobiono mi spirometrię, po czym zdecydował: zostaje pan na oddziale. Pozostało mi nic innego jak zatelefonować do żony, żeby nie szykowała dla mnie obiadu, bo zjem w szpitalu. Żona jednak jak to żona: muszę ci przywieźć pidżamę, owoce, kawę i herbatę, filiżankę, coś do czytania itd. I dwie godziny potem już z tym majdanem była.
Trafiłem na Oddział... Geriatrii i Alergologii, pod opiekę znakomitego lekarza (nie podaję nazwiska, może sobie tego nie życzyć) i niezwykłego w swej pogodzie ducha i uczynności personelu pomocniczego. W tym także pielęgniarza około "sześćdziesiątki", dla którego nie mogłem nie wyrazić podziwu. Tkwi we mnie pewnie jakiś atawizm mentalny, każący mi postrzegać mężczyzn jako ludzi łatwiej poddających się uczuciu zniecierpliwienia, a ten pan kaprysy chorych znosił z taką samą anielską cierpliwością i uprzejmością, jak panie.
Denerwująca była jedna pacjentka, niepełnosprawna intelektualnie, która jakby znajdowała upodobanie w tym, że wszyscy wokół niej skaczą.
Bo leżałem na sali koedukacyjnej, a chorych dzieliły tylko leciutkie przepierzenia. A ja do tego w sąsiedztwie tej kobiety, która nie zdawała sobie sprawy, że mogę nie chcieć oglądać jej rozkopanej tylko w jakichś krótkich gatkach, z wywalonym brzuchem. Więc gdy ona odsuwała przepierzenie, ja je zasuwałem. Zwłaszcza na czas posiłków. Bo każdą niemal chwilę przeznaczałem na czytanie i spacery  w przyszpitalnym parczku. Płynny i głęboki oddech odzyskałem bowiem szybko dzięki, jak się pan doktor wyraził, uderzeniowej dawce sterydów, w postaci trzy razy dziennie serwowanej inhalacji i dwa razy iniekcji.
Poza tym rozmaite badania, w tym gastroskopia, którą zniosłem zadziwiająco dobrze. Za miesiąc czeka mnie powtórka.

sobota, 16 lipca 2016

Biblioteka Uniwersytecka we Wrocławiu i ja. Epizod drugi

Biblioteka Uniwersytecka we Wrocławiu stale przewijała się na mojej bibliotekarskiej drodze. Jako student bibliotekoznawstwa niejako skazany byłem na nią jako użytkownik. Godziny całe przesiadywałem w ówczesnej Czytelni Zbiorów Specjalnych na Piasku,  nazwanej potem Czytelnią Bibliologiczną. Skrypty,  w postaci nędznie wyglądających maszynopisów skopiowanych na powielaczu należały do rzadkości, więc z natury rzeczy źródłem wiedzy były monografie i artykuły w czasopismach. Siadywało się najczęściej w czymś, co nazywano czytelnia studencką, którą stanowił wielki stół z krzesłami wokół oraz regałami z czasopismami. Tam mniej rzucaliśmy się w oczy starszym paniom bibliotekarkom, które wręcz obsesyjnie strzegły ciszy.
Pamiętam, że kiedyś z kolegą usiedliśmy naprzeciwko lady bibliotekarskiej, mieliśmy przed sobą numer chyba "Przeglądu Bibliotecznego". Kolega trafił na artykuł autora o nazwisku "Au" i spontanicznie ołówkiem domalował wykrzyknik. Zareagowałem stłumionym śmiechem, ale wystarczyło to, żebyśmy obaj wylądowali za drzwiami.
Chadzałem też do biblioteki głównej przy Szajnochy. Szanse na pożyczenie jakiegoś potrzebnego podręcznika były zerowe, ale zamawiałem teksty beletrystyczne i czasem udawało się nie znaleźć rewersu w holu wśród załatwionych odmownie. A czas oczekiwania, trwający co najmniej godzinę spędzałem w czytelni czasopism bieżących, bo jak już wielokrotnie wspominałem, od dziecka czytałem prasę, a tu oprócz gazet i czasopism popularnych miałem dostęp do miesięczników literackich, teatralnych i filmowych oraz prasy sportowej.

niedziela, 3 lipca 2016

Moja pierwsza praca

Podczas wczorajszego spotkania rocznika studiów bibliotekoznawczych, na który zostałem zaproszony jako jeden z wykładowców (na trzecim roku prowadziłem ćwiczenia z czytelnictwa, traktowanego wówczas jako teoria, historia i metodologia, a nie jako metodyka pracy z czytelnikiem), jedna z moich ówczesnych studentek, a dziś dyrektor biblioteki Collegium Polonicum Uniwersytetu Viadrina z siedzibą w Słubicach), zachęcała mnie usilnie, żebym spisał swoje losy zawodowe, gdyż jej zdaniem jest to żywot niepospolity.
Rzeczywiście,  nie była to (a właściwie nie jest, bo ona wciąż trwa) kariera tuzinkowa, bo jednak to i owo w życiu osiągnąłem i jestem postacią w środowisku rozpoznawalną. Poznałem jednak na swej drodze zawodowej postaci znacznie bardziej ode mnie znaczące, ale także takie, które osiągnęły zawodowe mistrzostwo, ale z różnych powodów, osobowościowych lub wynikających z niezależnych od nich okoliczności, pozostały anonimowe. O niektórych z nich  - i tych znanych, i tych nieznanych - pisałem na moich blogach. Więc może spisanie moich losów oraz przypomnienie przy okazji innych postaci, które poznałem, a przyjaźnią niektórych z nich mogłem się szczycić, ma jakiś sens.

Polska lat siedemdziesiątych oczami pisarza i intelektualisty

Kilka lat temu pisałem już o pierwszym bodaj tomie dzienników Jana Józefa Szczepańskiego, znanego głównie jako autora powieści "Polska jesień", setek opowiadań i nowel, stałego recenzenta filmowego "Tygodnika Powszechnego", a także współscenarzystę filmu Zanussiego "Z dalekiego kraju" (o drodze życiowej Karola Wojtyły).
Na czas po usunięciu zaćmy i związanych z tym trudności z czytaniem, wziąłem do przeczytania tom czwarty, drukowany nieco większą czcionką (z wyjątkiem przypisów i indeksu), obejmujący lata 1973-1980. Opasły, liczący blisko 700 stron. Ale znacznie ciekawszy niż pierwszy. Pewnie dlatego, że autor tymczasem stał się znaczącym pisarzem i publicystą, cenionym nie tylko za pisarstwo, ale i za niezależność intelektualną, mocno osadzonym w środowisku literackim, członkiem władz Związku Literatów Polskich oraz PEN-Klubu na szczeblu ogólnopolskim i lokalnym, mającym rozległe koneksje literackie i polityczne, a dzięki temu znającym życie intelektualne Gierkowskiej Polski od podszewki. A poprzez lekturę dzienników mogą je poznać także ci wszyscy, dla których wydaje się ono interesujące. A zwłaszcza ci, co pamiętają te czasy.