Wywalczoną kilka miesięcy temu nagrodę w turnieju kręglarskim przeznaczyłem na zakup powieści Zygmunta Miłoszewskiego "Ziarno prawdy". Musiałem nieco dołożyć. Ale uznałem, że skoro o autorze się mówi, według jego prozy kręci filmy, jest nagradzany, to coś w tym musi być.
Najpierw do lektury zabrała się żona. I co jakiś czas z jej pokoju dobiegał śmiech. Bawił ja sposób narracji autora i czytała mi na głos co bardziej udatne fragmenty. Ale im bliżej końca, tym śmiech rozlegał się rzadziej. Oczywiście nie pytałem dlaczego, bo jednak lektura powieści kryminalnej ma sens wtedy, gdy do końca trzyma w napięciu i dopiero na końcu staje się wiadome, kto zabił.
W końcu do lektury zabrałem się sam. Zaczyna się klasycznie: jest trup, jest podejrzany, są mylne tropy, potem drugi trup, trzeci...Jest dzielny prowadzący śledztwo prokurator, przybyły do Sandomierza z Warszawy, początkowo zły, że przyszło mu działać w małej mieścinie, znanej głównie z tego, że działa tu kto wie, czy nie jeszcze bardziej dzielny ksiądz Mateusz.
On i inni śledczy długo błądzą po błędnych ścieżkach, podpowiedzianych przez mordercę. Ale krok po kroku rozrzucone początkowo w sposób skomplikowany puzzle zaczynają się układać. Pomagają w tym prokuratorowi celowo wyszukani przezeń rozmówcy, a czasem pomagają przypadki. No i dobrze opanowane rzemiosło.