Przewodnicząc od pewnego czasu niewielkiemu liczebnie Kołu Bibliotek Uczelni Niepublicznych Wrocławia (było większe, ale część tych uczelni zniknęła z akademickiego krajobrazu Wrocławia, a część ograniczyła zatrudnienie do jednego etatu, kto wie zresztą, czy pełnego) postanowiłem wrócić do działań ożywiających intelektualnie całe lokalne środowisko zawodowe.
Kiedyś były to spotkania z luminarzami polskiego bibliotekarstwa, gotowymi przyjechać do naszego miasta i nie oczekiwać honorarium. Odbywały się co kwartał w sali odczytowej przychylnej tego typu przedsięwzięciom obecnej Dolnośląskiej Biblioteki Publicznej. I pewnie ten cykl trwałby jeszcze przez jakiś czas, gdy jeden z moich - bardzo przeze mnie cenionych i lubianych - kolegów nie powiedział na jakimś forum, że "profesor (tu padło nazwisko) on widział, ale przyszedłby, gdybym zaprosił np. Dodę". Innym zaś nie podobało się to, że spotkania organizowane były po południu, a więc dla jakiejś części kolegów i koleżanek poza godzinami pracy. Mnie i bibliotekarzom uczelni niepublicznych, gdzie nie szasta się etatami, wydawało się to oczywiste, że przynajmniej część aktywności w Stowarzyszeniu nie powinno odbywać się kosztem pracy zawodowej. Dostosowałem się do tych oczekiwań i frekwencja się poprawiła. Ale ten apel o Dodę mnie zdegustował i zaprzestaliśmy tych spotkań. Chcecie Dody, zaproście ją sobie sami i niekoniecznie pod patronatem SBP.