piątek, 30 sierpnia 2013

Praktyki biblioteczne w latach 60tych - dokończenie

Grupce dziesięciorga studentów z mego rocznika trafiły się pod koniec studiów dodatkowe dwutygodniowe praktyki. Właściwie było to zlecenie, które jesienią 1969 roku wpłynęło z Miejskiej Biblioteki Publicznej w Kaliszu, możliwe do wykonania przez doświadczeńszych i bardziej wprawnych studentów pod okiem wykładowcy. A była nim pochodząca z tego miasta dzisiejsza profesor Anna Żbikowska-Migoń.
Otóż biblioteka ta weszła w posiadanie księgozbioru prywatnego wybitnego Kaliszanina, późniejszego zaś profesora i rektora Uniwersytetu Stefana Batorego w Wilnie Alfonsa Parczewskiego (1849-1933). Kilka tysięcy książek oraz roczników i pojedynczych numerów czasopism należało oczyścić, uporządkować, skatalogować i zinwentaryzować. Może nie definitywnie, ale w stopniu umożliwiającym zapewnienie do nich dostępu.
Ucieszyłem się, że zostałem zakwalifikowany do grupy, która miała te prace wykonywać, bo to było wyróżnienie, a poza tym było to miasto mojej przyszłej żony. Pojechaliśmy tam w grudniu, gdy leżał już śnieg. Zakwaterowano nas ni to w hoteliku ni schronisku przy stadionie miejskim, skąd przez park szlo się do biblioteki jakieś 5 - 10 minut. Wtedy to nie było zresztą duże miasto. Rozrosło się dopiero, gdy w 1975 r. stało się stolicą województwa.

wtorek, 20 sierpnia 2013

Moje bibiblioteczne praktyki studenckie w latach 60tych

Studia bibliotekoznawcze w drugiej połowie lat sześćdziesiątych oznaczały konieczność odbycia czterech praktyk bibliotecznych: po pierwszym semestrze, a następnie po kolejnych latach studiów, które wtedy trwały cztery lata. Jeśli miało się trochę szczęścia lub miało względy u osoby odpowiedzialnej za organizację praktyk, był to też sposób na uatrakcyjnienie wakacji. Można było bowiem zostać wysłanym do któregoś ośrodka akademickiego poza Wrocławiem, a uczelnia opłacała kwaterę w akademiku oraz diety, które wystarczały na posiłki w stołówkach zakładowych. Niektórym udawało się spędzić taki miesiąc w stolicy, Szczecinie, Poznaniu czy Krakowie co roku.

poniedziałek, 19 sierpnia 2013

Wypędzony 1945

Mojej żonie, znawczyni historii i kultury Wrocławia, kupiłem na niedawna rocznicę ślubu książkę wrocławskiego pisarza Jacka Inglota pt. "Wypędzony" (Warszawa, Erica, 2012). Jest ona reklamowana jako powieść kryminalna. Moim zdaniem jest to coś z pogranicza kilku gatunków.
Powieść ma dwóch bohaterów. Indywidualnym jest AK-owski partyzant Jana Korzycki, który w obawie przed dekonspiracją przez UB wyjeżdża do Wrocławia i korzysta z możliwości zatrudnienia jako podoficer MO i komendant posterunku, który musi sobie stworzyć. Zbiorowym jest tuż powojenne miasto Breslau-Wrocław, lub raczej to, co z niego zostało.
Na początek czytelnik wraz z Korzyckim i jego współtowarzyszem podróży na "dziki zachód" poznaje zniszczone miasto od dzisiejszego Psiego Pola przez dzisiejszy Most Warszawski i Rynek do gmachu sądu, gdzie mieścił się polski zarząd miasta. Posuwają się powoli pośród gruzów, bacznie patrząc, czy gdzieś nie czai się jakiś niemiecki desperat broniący miasta przed Polakami. Szybko okazuje się, że równie niebezpieczni są sowieccy sołdaci i polscy szabrownicy z "centrali", jak się potem okazuje, zblatowani z polskimi UB-owcami.
Dlaczego "wypędzony"? Otóż bohater został zdekonspirowany przez oficera UB i czuje, że aby oddalić od siebie niebezpieczeństwo uwięzienia i niemal pewnego wyroku śmierci lub w najlepszym razie zsyłki na Kołymę, musi uciec z Wrocławia. Wprawdzie jego główny prześladowca, mający silne wsparcie w wyższych instancjach bezpieki, został przeniesiony do Poznania, ale niebezpieczeństwo wciąż było. Wraz z córką swojej niemieckiej gospodyni w mieszkaniu, w którym kwaterował, ucieka na wieś do jej krewnych mieszkającej na wsi gdzieś między Kłodzkiem a Lądkiem, gdzie - znając dobrze niemiecki, bo przed wojną studiował rok w Wiedniu - skutecznie uchodzi za narzeczonego dziewczyny. Kochali się zresztą. Ale Niemcy z tych wsi są systematycznie wysiedlani i w listopadzie 1945 r. przychodzi kolej i na tę wieś - Petersdorf/Piotrowice. Jest więc też "wypędzonym". Aczkolwiek, jak się okaże, nie do końca.
Największą wartością dla mnie jest opis realiów Wrocławia w pierwszych miesiącach po wojnie. Coś się wprawdzie wiedziało z "Kroniki oblężonego miasta" ks. Peikerta, dyrektora artystycznego wrocławskiej opery Hornunga, o których tu pisałem przed kilkoma laty, z publikowanych w prasie wspomnień tzw. pionierów Wrocławia oraz czołówki naukowej z prof. Kulczyńskim i dr Antonim Knotem, pierwszym powojennym dyrektorze Biblioteki Uniwersyteckiej i Biblioteki Ossolineum, wspomnień wrocławskich nestorów dziennikarstwa, ale te wszystkie relacje zdają się złagodzone, czasem wręcz sielankowe. W PRL-u pewnie inaczej nie było można, a z tego okresu, z wyjątkiem książki Hornunga pochodzą te wspomnienia i kroniki. Przez dziesiątki lat pisano i mówiono o spalonych zbiorach Biblioteki Uniwersyteckiej, zburzonych pałacach i ograbionych z urządzeń i maszyn fabrykach i gmachach użyteczności publicznej, jakby zapaliły się lub zniknęły same. Muszę w końcu przeczytać książkę Gregora Thuma "Obce miasto : Wrocław 1945 i potem".
Do pierwszych wysiedleń z końca lata 1945 r. , gdy rodzinne domy musieli opuścić mieszkańcy Karłowic, miasto było de facto niemieckie. Nieliczni jeszcze wtedy wysiedleńcy z miast na Kresach Wschodnich, chcący osiąść we Wrocławiu, zgromadzeni byli w Polskim Urzędzie Repatriacyjnym na Psim Polu. Polska administracja troszczyła się głównie o aprowizację tworzonych polskich urzędów oraz niemieckich mieszkańców, milicja głównie chroniła niemiecką ludność przed napadami pijanych zazwyczaj sołdatów oraz szabrowników, którzy niezadowoleni z tego, co znajdowali w zniszczonych i opuszczonych kamienicach, napadali na miejscową ludność, przy czym sołdaci, często o azjatyckich rysach, lubowali się w gwałceniu Niemiek, nie bacząc na ich wiek czy urodę. UB-owcy zaś tropili przybyłych tu Polaków, którzy przeżyli wojnę. Za najbardziej niebezpieczny element uchodzili w ich oczach byli AK-owcy oraz przedwojenni inteligenci. Jan Korzycki był uosobieniem obu tych elementów.
Przejmujące są opisy wysiedleń ludności niemieckiej. Z jednej strony Niemcy wiedzieli, że muszą jako naród ponieść konsekwencje wojny rozpętanej przez przywódców, których sobie wybrali, niektórzy nawet dziwili się, że nie spotykają ich masowe egzekucje lub getta, z drugiej jednak jakby mieli nadzieję, że jednak się na tych ziemiach, zamieszkiwanych przecież przez wieki, ostaną. A nawet jeśli zostaną wysiedleni, to mieli nadzieję, że  nie minie rok - dwa i wrócą. Dlatego też mieszkańcy opisywanej tu wsi deponowali co cenniejsze rzeczy u swego pobratymca, który z racji polskiego nazwiska postanowił zostać Polakiem i nie wyjeżdżać. Inni zakopywali komplety sztućców i zastaw lub biżuterię w ziemi. Pamiętam zresztą, jak do mojej rodzinnej wsi koło Złotoryi przyjechali jej dawni mieszkańcy, którzy opuścili gospodarstwo jako dzieci. Budynki już uległy ruinie, ale wiedzieli, gdzie kopać. I w czasie kopania zastał ich mój starszy o kilka lat kolega, który opowiedział o swoim znalezisku w tym miejscu. Na pociechę dał im po jednej wykopanej tam lampce do wina.
Ich trauma związana z wysiedleniem na tym się nie kończyła. Choć mogli zabrać tylko niewiele z dobytku, to i tak byli napadani przez szabrowników po drodze na staję kolejową lub nawet w czasie podróży. Eskorty były liczebnie symboliczne i słabo uzbrojone, więc ich cały wysiłek był kierowany na ratowanie własnej skóry, a nie dobytku wysiedleńców.
Lubię książki, w których widać szwy. To znaczy widać, jak autor chciał ukazać tło powieści oraz swoje własne refleksje. Stąd te opisy peregrynacji bohatera po zgliszczach miasta, przytoczone rozmowy z pierwszym wiceprezydentem miasta inż. Kuligowskim (jego szef dr Drobner nie potrafił wybić się na niepodległość wobec dowództwa wojsk radzieckich, stał się marionetką, a i tak w końcu musiał stracić urząd), pierwszym rektorem Uniwersytetu prof. Stanisławem Kulczyńskim, profesorem niemieckiej jeszcze uczelni Baumannem, czy seniorką niemieckiej rodziny w Petersdorfie. Stąd też informacje o jego własnych przemyśleniach. Zarówno treść wypowiedzi rozmówców Korzyckiego oraz jego własne przemyślenia i wypowiedzi zdają się być rozpisanymi na glosy przemyśleniami samego autora, z którymi czytając powieść nie potrafiłem się nie zgodzić.
Jakby nie patrzeć, ze stron tej książki wyzierają różne oblicza Niemców, a że jej akcja toczy się wśród cywilów, więc nierzadko czytelnik łapie się na tym, że staje po ich stronie. Widać tu także różne oblicza Polaków. I czytelnik łapie się na tym, że mu za niemałą część swoich rodaków jest wstyd.
okładka

wtorek, 13 sierpnia 2013

Dylematy blogującego bibliotekarza


Blogować zacząłem w lipcu 2006 roku. Miał to być blog zawodowy: o bibliotekarstwie oraz o zdarzeniach i bieżących problemach kierowanej przeze mnie Biblioteki Dolnośląskiej Szkoły Wyższej. Ale niedługo potem miałem sposobność odwiedzenia rodziny w Australii i żal było nie opisać wrażeń z samej podróży jak i z pobytu w Adelajdzie, Sydney i o życiu tamecznych Polonusów.
I stało się tak, jak można było przypuszczać i jak jest do dziś.  Nie tylko radykalnie wzrosła liczba odwiedzin na blogu, ale i odwiedzający zaczęli dopominać się częstszych wpisów. Więc po powrocie do kraju rozszerzyłem profil. Teksty o bibliotekach zacząłem przetykać opisem zdarzeń o charakterze osobistym lub rodzinnym, wrażeniami z lektury przeczytanych książek, a także refleksjami nad zdarzeniami i zjawiskami o charakterze społecznym i politycznym. Mam satysfakcję, że wpadłem na pomysł napisania o moich mistrzach. Bo miałem szczęście spotkać w swoim życiu ludzi, którzy poprzez sposób wykonywania swojej pracy oraz podejście do ludzi wpłynęli pozytywnie na mój rozwój osobisty i zawodowy. W większości byli to ludzie bezimienni. W tym sensie, że ich nazwiska nie stały się szeroko znane, a moim zdaniem nie powinny odejść całkowicie w zapomnienie. Zdziwił mnie jednak odzew na te wpisy. Był to z jednej strony żal jednych, że nie mieli w swoim życiu takich mistrzów, a z drugiej tych, których starań nikt nie docenił. Trudno uwierzyć, że nikt z czytelników nie spotkał w okresie swojej edukacji lub startu zawodowego nikogo, komu by czegoś nie zawdzięczał. Wszyscy nauczyciele byli źli? Wszyscy starsi koledzy i kierownicy w pracy byli źli? Wszyscy uczniowie, studenci, adepci w zawodzie są niewdzięcznikami?

niedziela, 11 sierpnia 2013

III Rzesza na prowincji

Trzecia Rzesza zwykle ukazywana jest z perspektywy  wyżyn partyjnych NSDAP i państwowych, pól walki, obozów zagłady lub żydowskich gett. Rzadziej spotyka się opisy realiów tego państwa oraz wojny na prowincji, oczami prowincjuszy, którzy bardziej byli z sobą zżyci, więcej o sobie nawzajem wiedzieli, bardziej zajęci byli swoimi sprawami związanymi z codziennym bytowaniem, a echa światowej i stołecznej polityki docierały z mniejszą intensywnością nić w ośrodkach metropolitalnych. Oczywiście, nie da się zapomnieć wysiłków regionalistów, spisujących dzieje swoich małych ojczyzn.Ale ich płody rzadko zyskują szerszy odzew czytelniczy.
Tym bardziej docenić należy książkę znanego także z przekładów na język polski brytyjskiego pisarza Gilesa Miltona. Ożeniony z córką niemieckiego malarza i rzeźbiarza Wolframa Aichele, osiadłego w Paryżu, poznał jego dramatyczne koleje życia, a wiedzę uzupełnił kilkudziesięciogodzinnym wywiadem, kronikami i korespondencją rodzinną oraz wnikliwą kwerendą archiwalną. Powstała z tego intrygująca opowieść zatytułowana "Wolfram. Chłopiec, który poszedł na wojnę" (Warszawa : Noir sur Blanc, 2013).

środa, 7 sierpnia 2013

Moje pierwsze biblioteki akademickie

Pierwsze moje kontakty z bibliotekami uczelnianymi miały miejsce wraz z rozpoczęciem studiów na Uniwersytecie Wrocławskim w 1966 roku i nie były one budujące. Jako pierwszaków (studentów I roku) zaznajomiono nas na początek z Czytelnią Zbiorów Specjalnych Biblioteki Uniwersyteckiej "Na Piasku", nazywaną później Czytelnią Bibliologiczną.  Wzdłuż ścian wielkie po sufit regały z ciemnego grubego drewna zapełnione książkami do granic możliwości, w trudnym do odgadnięcia porządku. A pośrodku masywne wielgachne stoły ustawione w rzędy, przy nich, również masywne, krzesła, z obitymi ciemnozielona tapicerką siedzeniami. Nieco luźniej ustawione encyklopedie i roczniki czasopism bibliotekarskich w tzw. małej czytelni, a pośrodku wielgachny jeden stół. Później, gdy przychodziliśmy tam jako użytkownicy, lubiliśmy właśnie tam przesiadywać, żeby nie być na oczach pań bibliotekarek, dla których cisza była czymś w rodzaju fetyszu. A tam udawało się jednak parę zdań zamienić.

piątek, 2 sierpnia 2013

Monika Jaruzelska o sobie, rodzicach oraz bliższych i dalszych znajomych

Sam tytuł książki "Towarzyszka panienka" świadczy dobrze o autorce, bo ukazuje się czytelnikowi jako osoba błyskotliwa, dowcipna, bystra obserwatorka i po postu mądra dojrzała osoba. Książka składa z dziesiątek króciutkich rozdziałów, w których zawarte są  wspomnienia z 50-letniego życia dziecka członka najwyższych władz komunistycznego państwa, a potem przez blisko dziesięć lat jego dyktatora. Tak o swoim ojcu, Wojciechu Jaruzelskim, bez pysznienia się, ale i bez zbytniego poczucia wstydu, z dostrzegalnym zakłopotaniem, pisze jego córka. Część z tych rozdzialików, by nie rzec migawek, poświęcona jest wrażeniom z podróży, spotkań z wielkimi tego świata, część to są zwięzłe charakterystyki osób, z którymi zetknęła się w swoim życiu lub opis epizodów z tych spotkań. Najcieplej pisze o Marii Kaczyńskiej, która była w jej oczach ciepłą i mądrą osobą, oraz o ojcu swego syna. Nie pochwala zaś wspomnień Danuty Wałęsowej. Przytacza swój list do  Lecha Wałęsy, po rozgłosie, z jakim książka jego żony się spotkała. Sugerowała mu, żeby nie wdawał się w dywagacje dotyczące ich związku. Oczywiście wiele uwagi poświęca ojcu, który okazuje się takim, jakim znamy go z mediów, mniej matce, która jawi się ze stron tej książki jako osoba zajęta głównie sobą oraz synowi Gustawowi.
Odniosłem wrażenie, że u wszystkich stara się znaleźć coś dobrego, żeby napisać o nich ciepło. Z wyjątkiem właśnie matki, choć trudno powiedzieć, żeby nie było w tym czułości i przywiązania. Ale jakby nieodwzajemnionego.