poniedziałek, 28 stycznia 2013

Koniec kadencji

Trwa już w najlepsze kampania sprawozdawczo-wyborcza w Stowarzyszeniu Bibliotekarzy Polskich. Choroba wyłączyła mnie z pierwszych dwóch etapów. Nie wysłuchałem więc sprawozdania ustępującego zarządu Koła Bibliotek Uczelni Niepaństwowych Wrocławia i nie uczestniczyłem w wyborze nowego. Wprawdzie za moją zgodą zostałem delegatem na zjazd oddziałowy, który odbył się w minionym tygodniu, ale nie mogłem w nim wziąć udziału. Dzięki nieocenionemu Ryśkowi Turkiewiczowi i jego serwisowi "Robaki" przejrzałem zdjęcia z obrad i wiem, że na przewodniczącą wybrano osobę, którą pewnie spotkałem, ale nazwisko jej (razem z imieniem, bo Podgórską mam przecież w swoim zespole, ale Małgosię) nic mi nie mówi. Ale uważam, że dobrze, że po kilku kadencjach przyszedł wreszcie ktoś nowy, mam nadzieję, że z nową koncepcją funkcjonowania tego ogniwa organizacji.
Teraz czeka mnie zjazd okręgowy, na którym powinienem być obecny z racji członkostwa ustępującego zarządu. Bez mandatu, więc i bez zamiaru dalszej aktywności na tym szczeblu. Zresztą, nie byłem w mijającej kadencji specjalnie aktywny, zwłaszcza w ostatnim roku kadencji, zajmując się tylko przewodniczeniem komisji ds. nagród i odznaczeń. Zbierała się ona zwykle na początku każdego roku, w celu dopilnowania dokumentacji zgłaszanych przez ogniwa niższego szczebla wniosków oraz wytypowania na podstawie zgłoszeń kandydata na Dolnośląskiego Bibliotekarza Roku. Decyzje w tych sprawach podejmował cały zarząd. Spadek aktywności podyktowała konieczność leczenia się - rok temu w klinice laryngologicznej, a w tym dochodzenie do zdrowia po kuracji szpitalnej. Ale też miało na to wpływ pewne zniechęcenie. Zebrania zarządu trwały niemiłosiernie długo i w dziewięćdziesięciu procentach poza przewidzianym porządkiem. Początkowo próbowałem wchodzić w rolę przewodniczącej i moderować bezładna dyskusję o wszystkim i niczym, a potem zacząłem po prostu po dwóch godzinach wychodzić.
W czerwcu planowany jest zjazd krajowy delegatów. Będę na nim z tytułu przewodniczenia jednej z sekcji.Mając możliwość poznania pracy zagranicznych stowarzyszeń bibliotekarskich postulowałem  przez wiele lat wprowadzenie i u nas pewnych zmian. To i owo się udało, ale nie całkiem po mojej myśli. Najszybciej poszło, jeszcze w pierwszej kadencji mojej prezesury, ustanowienie Nagrody Naukowej SBP. Miała to być taka bibliotekarska "Nagroda NIKE". Za pierwszym razem tak było. Otrzymała ja p. Maria Lenartowicz. Potem już zaczęło się mnożenie i stopniowanie tych nagród, a więc jakby rozmycie ich znaczenia. Postulowaną przeze mnie nagrodę za najlepszą pracę magisterską ustanowiono wiele lat później, więc mogę tylko mieć satysfakcję, że ktoś postanowił do sprawy wrócić. To samo dotyczy organizacji kongresów naukowych towarzyszących Krajowym Zjazdom Delegatów oraz kongresu w połowie kadencji.  Wreszcie po latach ktoś wrócił do wniosku, żeby zamiast jednodniowego, polegającego głównie na akademiach połączonych z wręczaniem nagród i odznaczeń Stowarzyszenie organizuje Tygodnie Bibliotek i Bibliotekarzy. A ich celem jest popularyzacja bibliotekarzy, bibliotek i ich usług w społeczeństwie, akademia zaś jest tylko jedną z imprez.
Do dziś nie udało się jednak sprofesjonalizowanie władz wykonawczych Stowarzyszenia i zapewnienie im w ten sposób większego poczucia niezależności w stosunku do władz państwa oraz władz bibliotek, które członków władz SBP zatrudniają. Obecna sytuacja sprawia, że już dwukrotnie kolejni prezesi Stowarzyszenia zostali zdymisjonowani ze stanowisk kierowniczych w Bibliotece Narodowej. Wprawdzie na inne kierownicze, ale za każdym razem była to degradacja. Ale przynajmniej zatrudniono dyrektora wydawnictwa. A że był to krok słuszny i od dawna pożądany świadczy zwielokrotnienie aktywności wydawniczej. Dziś to SBP, a nie którakolwiek z bibliotek lub instytucji naukowych jest liderem w zakresie edycji literatury fachowej dla bibliotekarzy. No i chyba nie doczekam się zmiany statutowej polegającej na tym, że w miejsce zjazdów delegatów odbywać się będą walne zgromadzenia. O tym, jakie to ma znaczenie widać bardziej na postawie Polskiego Związku Piłki Nożnej, na którego zjazdy krajowe od lat wybierane były te same osoby, w wyniku czego zmiany na szczycie zachodziły tylko pod naciskiem mediów i opinii publicznej. Tyle, że PZPN-em interesują się media, politycy i w efekcie opinia publiczna. A Stowarzyszeniem Bibliotekarzy nie interesują się nawet sami bibliotekarze, poza tymi kilku tysiącami (z kilkudziesięciu, niektórzy twierdzą, że może i ponad stu tysiącami) ogółu środowiska. W efekcie o zmianach w składzie delegatów w większym stopniu decyduje biologia niż wybory. I biologia w głównym stopniu wpływa na wybory zarządów, a w szczególności Zarządu Głównego. To znaczy nowe osoby są do nich wybierane raczej w wyniku ustania aktywności w wyniku osiągnięcia starszego wieku i przejścia na emeryturę dotychczasowych członków tych gremiów, niż w wyniku chęci sprawienia odważniejszych i nowszych form czy kierunków aktywności. Choć trzeba przyznać, że ten zarząd, który w czerwcu poddany zostanie ocenie, wykazał się dużo większą skłonnością do nowych form aktywności. Być może jest to efekt wdrożenia planu strategicznego, być może zatrudnieniu bardziej przedsiębiorczych młodych ludzi w biurze, choć mam wrażenie, że w dużym stopniu wpływ na to miało pojawienie się autentycznego lidera wśród młodych  bibliotekarzy. I dobrze, że Piotr Marcinkowski, bo o nim tu mowa, znalazł się w Zarządzie Głównym, bo dzięki temu inicjatywy młodych bibliotekarzy, czasem bardzo niekonwencjonalne, uczyniły Stowarzyszenie organizacja bardziej żywą, autentyczną i przez to atrakcyjną.


piątek, 18 stycznia 2013

Niemcy Hitlera i Rosja Putina

Korzystam jeszcze ze zwolnienia lekarskiego, więc mam czas na lektury. I czytam na przemian dwie grube książki: Andrew Nagorskiego "Hitlerland" (Poznań : Rebis, 2012) i "Rosja : podróż do serca kraju i narodu" Jonathana Dimblemy'ego (Poznań : Zysk i S-ka, 2012).
Autor pierwszej był w latach 80tych korespondentem prasy amerykańskiej w Polsce, ale też m.in. w Moskwie i Berlinie. I m.in. o amerykańskich swoich kolegach po fachu oraz dyplomatach pisze. Tyle, że tych, pracujących w Niemczech w Republice Weimarskiej oraz III Rzeszy. I ukazuje Niemcy w świetle ich publikacji oraz raportów słanych do Waszyngtonu. Nigdzie przedtem nie znalazłem tak rozległej i tak malowniczo opisanej panoramy życia codziennego różnych warstw społeczeństwa niemieckiego od zakończenia I wojny światowej po dojście Hitlera do władzy. Bo na razie do tego miejsca doszedłem. Nie wiedziałem też, że Stany Zjednoczone ładowały w państwo niemieckie tyle pieniędzy. Dopiero kryzys lat 1929-1933 zwęził ten strumień. I że Berlin okresu Republiki Weimarskiej stał się europejską stolicą życia artystycznego, odbierając ten tytuł Paryżowi. Wiedziałem, że działały tu kabarety oferujące niezbyt wysokiego lotu spektakle, ale że ściągali najwybitniejsi malarze owej doby, muzycy, twórcy teatralni, dowiedziałem się z tej książki.
Rozkwit Niemiec budowany na amerykańskich pieniądzach oraz nigdzie w świecie nie spotykane wolności, także obyczajowe, ale jednocześnie marne warunki życia niższych warstw społecznych, spotęgowane przez kryzys światowy i masowe bezrobocie stanowią tło kariery politycznej Hitlera, systematycznie zjednującego sobie poparcie, zwłaszcza ludzi młodych oraz zmarginalizowanych, do wyobraźni i nadziei których umiał się od odwołać i uwieść  demagogicznymi hasłami.
Któregoś dnia zajrzałem jednak do drugiej książki i nie potrafię się od niej oderwać. Znany brytyjski dziennikarz, autor serialu dokumentalnego o Związku Radzieckim okresu "późnego Breżniewa" postanowił odbyć podróż po Rosji. Dostał kilkumiesięczne stypendium i przez kilka miesięcy 2009 roku przebył drogę od Murmańska m.in. przez Wyspy Sołowieckie, Petersburg, Moskwę, kraje kaukaskie, Wołgograd, Kazań, przez Ural, Nowosybirsk, Irkuck aż do Władywostoku. Pisze o historii, najczęściej tragicznej, tych miejsc, ich dniu dzisiejszym, problemach społecznych i politycznych (alkoholizm, wszechobecna korupcja, autorytaryzm władz państwowych i lokalnych), relacjonuje rozmowy ze spotkanymi ludźmi i snuje własne refleksje. Niezwykle krytycznie osądza byłego prezydenta Jelcyna, którego uważa za prostaka, oraz Putina, który cała politykę wewnętrzną sprowadza do własnego bogacenia się i umożliwiania bogacenia się swego otoczenia. Jego zdaniem taka polityka wiedzie do ograniczania potęgi Rosji w miarę uniezależniania się innych potęg od surowców rosyjskich. Tym bardziej, że najszybciej na świecie kurczy się liczba mieszkańców tego kraju.
Jest zaś zafascynowany Michaiłem Gorbaczowem, którego uważa za jedynego w dziejach Związku radzieckiego i Rosji porewolucyjnej męża stanu. Wspomina zresztą z przyjemnością wywiad, jaki przeprowadził z nim jeszcze jako sekretarzem generalnym partii komunistycznej.
Na razie jestem wraz z Dimblebym w Moskwie, ale doczytam książkę aż do Władywostoku. A potem wrócę do "Hitlerlandu".
PS.
A zdrowie choć wraca, to nie na tyle, żeby już wracać do pracy. Przepracowałem dwa dni, ale lekarka każe jeszcze przez tydzień odpoczywać i zachowywać się jak kuracjusz w sanatorium: wysypiać się (z tym akurat w sanatorium bywa rozmaicie), spacerować, relaksować się i niczym się nie przejmować.
okładka  Hitlerland - Nagorski Andrew